sobota, 16 sierpnia 2014

Nadrabianie zaległości

Jeszcze nie wracam na pełny gwizdek i nie będę pisać wszystkiego, co chcę, ale to, co uznam za w miarę bezpieczne. Nie chcę się bać tego, że żyję, i zamierzam coś z tym zrobić. A na razie ostatnie dni. ;)

Moje stado znika... umiera na starość. Odeszła 3-letnia Kali, Cookie i prawie 3-letni Dexter, a 3-letnia Mysza ma ogromnego guza uciskającego i na płuca, i na serce, i zostały jej raczej dni niż tygodnie (jeśli nie będę musiała jej pomóc odejść...). Ze starych domowników zostałaby tylko Trusia. Więc postarałam się o równowagę w stadzie - Dżuma, Ofelia i Maszeńka (imiona odpowiadają charakterom) mieszkają z nami od niedawna. Dżuma rośnie na nową alfę stada, ale z Trusią jej będzie ciężko wygrać. Ofelia i Maszka są od Dżumy dużo mniejsze i kompletnie inne. Dżuma wygląda jak Mysza, ale charakterem przypomina raczej Cookie, - jest samodzielną indywidualistką, która osiąga to, co zechce. Mizianie tylko na jej warunkach, a najlepiej wcale. Pozostałe dwie tylko by siedziały pod bluzką, zwłaszcza Ofelia, która natychmiast zasypia i może tam spędzić cały dzień, a potem się obraża, że ją odstawiam do klatki. Nigdy nie spotkałam takich szczurów. Miziaści są przecież panowie, nie panie, odwrotnie niż u psów. I nigdy nie miałam double rexa, a teraz mam aż dwa. ;)


Jak co roku w sierpniu odwiedziła mnie Maryla. Do tej pory zawsze zwiedzałyśmy miasto. Nawet rok temu,chociaż już musiałyśmy dojeżdżać samochodem (Maryli). W tym roku nie było możliwe nawet to. Nie byłabym już w stanie chodzić po muzeach czy parkach. Nie miałam nawet siły, żeby codziennie wyjść na dwór - to Maryla wyprowadzała Sarę (też jak co roku, bo lubi, bo sama ma koty :)). Dobrze, że chociaż odwiedziły nas Krysia i Ola. 


Przez tydzień czytałyśmy. Praktycznie po całych dniach! We wszystkich pokojach, w każdej możliwej pozie, dniami i nocami. Inni czytelnicy na pewno podzielą naszą radość czytania. I moją radość - że w ogóle mogłam czytać, jedną książkę po drugiej, praktycznie bez przerwy! Teraz mi to jakoś przeszło.

Z Marylą zabrałyśmy Sarę na szczepienie, co wymagało nie lada logistyki, bo nie tylko lecznica ze schodami bez poręczy i pies, który boi się innych psów, ale jeszcze pozamykane ulice dookoła. Jeździłyśmy w kółko i z żadnej strony nie było dojazdu. A Sara jest teraz bardziej nerwowa, bardziej tkliwa, bardziej się stresuje - i jednocześnie ten stres bardziej jej zagraża. Udało się na szczęście wszystko i nawet trafiłyśmy na doktora, który Sarę prowadzi.


Jeszcze przed przyjazdem Maryli byłam w lesie B. Tak właśnie, las wchodzi jej do ogrodu przez płot, z całym inwentarzem roślinno-zwierzęcym. Kiedy wyszłyśmy na taras, usłyszałam kakofonię dźwięków. Dziesiątki ptaków, łamane gałązki, owady, wiatr, uderzające o siebie liście - za dużo bodźców naraz! I mimo że lubię takie miejsca i takie dźwięki, był to dla mnie chaos, w którym trudno się skupić na czymkolwiek poza nim samym. Dopiero kiedy sąsiad włączył kosiarkę i kakofonia zmieniła się w jeden dźwięk zagłuszający inne, mogłam w spokoju rozmawiać. Co jakiś czas to sobie uświadamiam i co jakiś czas jestem tym zdumiona. Czy inni aspies też tak mają? Bo tu nie chodzi o natężenie dźwięku, tylko o ilość dźwięków - hałas z ulicy przed blokiem toleruję tak dobrze, że w ogóle go nie słyszę, ale natychmiast słyszę śpiew ptaków o 4 rano w tym hałasie.

Oczywiście przywlokłam książki. Zresztą B. właśnie książkami zwabiła mnie na piętro domu, inaczej bym tam nie weszła, sądząc po wysokich schodach z prześwitami i brakiem półpięter. Zresztą potem B. musiała mnie sprowadzać stopień po stopniu, bo mam lęk wysokości, a w dół patrzeć nie mogłam, bo przecież jeśli nie widzę stóp, to się przewracam. Czyli spadam. Z tych schodów. Schodziłam, patrząc na stopy, widząc przed sobą B. zasłaniającą widoki. ;)

Rozmawiałyśmy m. in. o aspergerowskich problemach z błędnikiem. Do ok. 13. roku życia lubiłam karuzele łańcuchowe i żadnej nie przepuściłam. Sama nie wiem, kiedy przyszedł lęk wysokości, mdłości, zawroty głowy, ale kiedy przyszły - wiedziałam natychmiast, że na karuzelę już nie wsiądę, bez próbowania. I nie jestem jedynym aspie, który tak ma. Ciekawe, dlaczego tak się dzieje.


Wczoraj dostałam wyjątkową książkę - "Wierzchołek cienia" Zbyszka Wilczyńskiego. Zawiera opowiadania i przedruk rozmowy z BiblioNETki. Dla mnie to niesamowite, do dziś wspominam spacer po Starówce ze Zbyszkiem i wielogodzinną rozmowę. Rozmowę z widokiem na Wisłę.


31 lipca napisałam na fan pejdżu:

"Zdarzało się, że hipotonia nasilała się na fizjo i dostawałam tlen. Ale zawsze były powody. Dziś nie było. Dobrze się czułam. Na dworze zimno, aż się zastanawiałam, czy po sweter nie wrócić. Taksówka mnie dowiozła pod drzwi. Fizjo zaczynam zawsze od face to face, więc generalnie leżę. Leżąc, już czułam, że coraz trudniej oddychać. Jak usiadłam, zaczęło się błyskawicznie. Niewydolność oddechowa jak przy hipotonii, ale reszta inaczej - nie odpływałam, byłam całkiem przytomna i nie miałam wiotkich rąk - wczepiłam się w przedramię fizjo. I nie wiem, od czego rozszerzone źrenice - nikt mi nigdy czegoś takiego przy hipotonii nie meldował. Już po wszystkim wstałam i poleciałam na plecy. Uczucie było takie, jakby mnie ktoś bardzo silny ciągnął za biodra i za ramiona do tyłu, a ja się palcami chwytałam leżanki i ściany, żeby nie polecieć. Stałam na stabilnej podłodze, a mimo to leciałam do tyłu tak, że trzeba mnie było przytrzymać. Mam tak często na schodach, kiedy wchodzę. Ale żeby tak po prostu? Hipotonia wyłączyła dużą część propriocepcji, ale przecież nie powoduje czegoś takiego. Przynajmniej dotąd tak było. Nie wiem, czy te rozszerzone źrenice to nie ze strachu. Bo go zobaczyłam w oczach fizjo, mimo że na podanie tlenu jest przygotowany.

Pojęcia nie mam, co to było. Od paru dni jest dziwnie. Nie jestem w stanie zrobić NIC. Jak zdejmę mokry ręcznik z karku, to dosłownie po kilku minutach mroczki przed oczami i niewydolność oddechowa. Nie taka, że od razu na SOR, ale taka, że się mdleje".

To znika, kiedy temperatura spada poniżej 20 stopni. Cuda?


2 dni wcześniej przez taką tabletkę prawie umarłam. Mam problem z przełykaniem, wiadomo, przełyk też jest wiotki. Tradycyjny rozrywający ból prawie z każdym kęsem towarzyszy mi od dziecka - myślałam, że każdy tak ma. Ale to do zniesienia - jak przestaję jeść, przestaje boleć. Niestety przez brak prawidłowej czynności motorycznej przełyku (pan doktor tak ładnie to nazwał) nie każdy kęs dociera, gdzie powinien, a czasami dociera po wielkich bojach.Ta tabletka zatrzymała się w gardle. Nie zakrztusiłam się, ona się zatrzymała w poprzek, nic jej nie popychało dalej, przełyk stanął dęba, nie dało się ani przełknąć, ani wykrztusić. Zatrzymała się w poprzek, zamykając światło krtani. Nie wiem, ile to trwało, miałam wrażenie, że wieczność. Natychmiast stanęła mi przed oczami córka Ewy Błaszczyk i to, że ona POPIŁA tę tabletkę. Więc nie popijałam. To wszystko oczywiście wiem, ale jak, do diabła, miałam to zrobić sama sobie?? 

Tym razem przełyk ruszył. Sam z siebie przepchnął tę tabletkę, jak już miałam mroczki przed oczami i myślałam, że to koniec. Dopiero potem przyszło mi do głowy, żeby poszukać instrukcji, jak ratować siebie samego, i znalazłam to. To na bank zdyslokuje wszystkie żebra, mostek, obojczyki i co tam jeszcze, ale może wróci oddech? :> Warto wiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.