Najgorszym okresem była szkoła. Bałam się dzieci.
Nie mogłam ani zrozumieć, ani znieść chaosu, biegania, obijania się o siebie w
czasie przerw, wrzasków, pisków itd. Bałam się tego potwornie. Bałam się, że
będzie bolało (wysokie dźwięki bolą do dziś), bałam się, że jakieś dziecko
wpadnie na mnie, że mnie dotknie, przewróci, zrobi krzywdę (w eds jest o to
bardzo łatwo, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałam - wiedziałam tylko, jak
łatwo o ból). Bałam się, że ktoś coś do mnie powie i będzie oczekiwał odpowiedzi.
Bałam się interakcji, kontaktu. Bałam się współdziałania, pracy w grupie,
rywalizacji, współzawodnictwa - do dziś nie rozumiem, do czego ma to służyć i
po co robić komuś krzywdę.
Kiedy miałam zajęcia na drugiej zmianie - bałam się
migających świetlówek. Bałam się nagłych zbyt głośnych dzwonków na przerwę.
Bałam się, kiedy nauczycielka krzyczała i beształa inne dziecko (mimo że na
mnie nikt nie krzyczał, bo robiłam wszystko, żeby być niewidoczną). Bałam się, że nauczyciel wywoła mnie do odpowiedzi.
Nigdy nie odpowiadałam, aż do końca studiów nie odpowiadałam ustnie (nie
obroniłam pracy mgr, bo nie ma obrony pisemnej). Mówiłam, że jestem
nieprzygotowana, mimo że doskonale wszystko umiałam - żeby nie być pytaną.
Poprawiałam się pisemnie (gdyby na moich studiach były jakieś ustne egzaminy,
wyrzuciliby mnie już po pierwszej sesji). Ten dziwaczny mutyzm wybiórczy został mi do dziś.
Izolowałam się i chowałam się za książką. Nauczyłam
się sama czytać w wieku 4 lat i to było błogosławieństwo - nic innego już nie
było mi potrzebne, nie nudziłam się nigdy.
W szkole miałam na ogół jakąś jedną koleżankę, z którą siedziałam, ale to było
powierzchowne. Nie miałam przyjaciółek, z którymi spędza się czas, coś razem
robi, rozmawia. Jeśli już, to co najwyżej pisałam listy. Moja korespondencja
była rozległa od najwcześniejszych lat. Pisałam listy również do koleżanek z
ławki.
Nie miałam problemów z nauczeniem się pisma (z
pisaniem już gorzej - eds: hipermobilność, brak koordynacji, ból, prawie zerowa
propriocepcja). Czytałam biegle. Raz zobaczone słowo pamiętałam już zawsze.
Pamiętam, że w I klasie podczas pierwszego dyktanda nie mogłam zrozumieć, jak
dzieci mogą mylić słońce ze słoniem - przecież one nawet nie wyglądają
podobnie! (nie rozumiałam, że robią błąd, pisząc "słonice" zamiast
"słońce"). Jakoś udawało mi się przezwyciężyć eds i pisać ładnie, bo
pisałam DUŻO. Ale już szlaczków oddzielających jedną lekcję od drugiej nie
umiałam robić i robili to za mnie rodzice - największym problemem było nie
narysowanie szlaczków, ale wymyślenie wzoru. Pisać ręcznie przestałam ok. IV roku studiów.
Wyobraźni nie miałam i nie mam. Wszystkie moje
zdolności są odtwórcze. Byłam uzdolniona plastycznie do tego stopnia, że
nauczycielka z podstawówki oczekiwała, że pójdę do liceum plastycznego. Ale
umiałam jedynie kopiować. Kopie były bardzo dokładne, perfekcyjne niemal i nie
sprawiały mi żadnych trudności. Kopiowałam nawet zdjęcia portretowe. Ale nie
umiałam narysować nic, co musiałabym sama WYMYŚLIĆ.
Podobnie z muzyką. Mam słuch absolutny. Od dziecka
grałam na flecie prostym i przewyższałam nauczycieli muzyki pod każdym względem
umiejętnością zagrania utworów teoretycznie dla fletu niedostępnych. Hipermobilność we wczesnych latach (i aż do nastoletniości) pozwalała mi też
na grę na fortepianie. Przez nauczycielkę gry uważana byłam
za cudowne dziecko, mimo że zaczęłam grać późno, byłam hołubiona i pozwalano mi na więcej niż innym.
Ponieważ nigdy, przenigdy nie wyszłabym na scenę, byłam zwolniona z publicznych
występów. Nie znosiłam wprawek, gam i kadencji, więc pisano dla mnie specjalne
sonatiny, które służyły zamiast wprawek.
Umiałam zapamiętać każdy utwór, całe partytury, więc
do dziś nie dziwią mnie dyrygenci, którzy dyrygują bez nut - dla mnie rzecz
normalna.
Nie rozumiałam, jak można tańczyć lub grać nierówno
- przecież wystarczy to robić DO RYTMU.
Z kolei matematyka wywoływała we mnie ataki lęku.
Teraz wiadomo, że dyskalkulia powodowana jest przez eds, ale wtedy po prostu
było to dla mnie nie do przejścia. Nigdy nie nauczyłam się liczyć w pamięci ani
nawet na palcach, liczydle, w słupkach. Nie rozumiałam i nie rozumiem zadań
tekstowych. Lepiej szło mi rozwiązywanie równań i nierówności, bo tam wszystko
było logiczne, nie było trzeba wypisywać i interpretować żadnych danych, a
obliczenia można było robić na kalkulatorze. Dość dobrze szła mi geometria -
lubiłam symetryczne figury.
Nie miałam ataków agresji (a raczej miałam, ale
wyłącznie wobec matki, i mam to do dziś; jest jedyną osobą, która umie mnie
doprowadzić do tego stanu). Miałam ataki lęku i paniki. Do 13. roku życia nie
mogłam sama zostawać w domu. Kiedy tak się działo, najpierw rzucałam się na
drzwi, a kiedy ucichło chrobotanie klucza w zamku, uciekałam na oparcie
kanapy i bałam się zejść, dopóki ktoś nie wrócił. Wrzeszczałam wtedy tak, że aż
nie mogłam oddychać, a sąsiedzi skarżyli się rodzicom. To mogło trwać kilka
godzin, lęk i wrzaski nie mijały, nie byłam w stanie się uspokoić.
Do 13. roku życia byłam też karmiona przez matkę. W
ogóle nie jadłam samodzielnie niczego, co wymagało używania sztućców. Surówka
nie mogła dotykać ziemniaków na talerzu, najlepiej żeby była oddzielnie w innej
miseczce. Ziemniaki nie mogły dotykać mięsa. Jeśli coś się zmieszało, nie
tknęłam tego. Mięso mogło być wyłącznie piersią kurczaka. Cebuli nie je się z papryką pod żadnym pozorem. Nie dodaje się
jej też do surówki z kapusty. Pewnych rzeczy nie je się w ogóle, nigdy i pod
żadnym pozorem (np. wątróbki czy czosnku). Tak jest do dziś.
Nigdy nie nauczyłam się wiązać butów z pętelką. Na
ZPT do szkoły wszelkie rękodzieła typu szydełkowanie, robienie opaski na
drutach, haftowanie robił za mnie tata. Tata robił też za mnie rysunki na zadany temat, bo mimo uzdolnień plastycznych nie umiałam przecież nic wymyślić, umiałam tylko PRZErysować. Nauczycielka czasami się domyślała, dostawałam wtedy ocenę: "Tata dostaje 5, Daga nic".
Mało tego. Zanim zakochałam się w grze na flecie, nie chciałam go tknąć. Usiłowano mnie uczyć gry systemem beznutowym, niby lepszym dla dzieci niż normalny sposób. Ale ja nie byłam chyba normalnym dzieckiem, odstawiałam cyrk za każdym razem, tego systemu nie rozumiałam ni w ząb, aż tata sam nauczył się normalnych nut, potem nauczył się grać na flecie, następnie nauczył grać mnie - i zaskoczyło.
Mało tego. Zanim zakochałam się w grze na flecie, nie chciałam go tknąć. Usiłowano mnie uczyć gry systemem beznutowym, niby lepszym dla dzieci niż normalny sposób. Ale ja nie byłam chyba normalnym dzieckiem, odstawiałam cyrk za każdym razem, tego systemu nie rozumiałam ni w ząb, aż tata sam nauczył się normalnych nut, potem nauczył się grać na flecie, następnie nauczył grać mnie - i zaskoczyło.
Ataki histerii przy odrabianiu lekcji były normą i
tylko tata miał do mnie cierpliwość (tylko tata też miał cierpliwość, żeby rozczesywać moje długie włosy, to był kolejny cyrk). Wszystkie przedmioty ścisłe były
niezrozumiałe, wydawały mi się niepotrzebną katorgą i dostawałam ataku płaczu
natychmiast przy pierwszym niepowodzeniu, czyli w pierwszych pięciu minutach
robienia pracy domowej. Nie pomagało tłumaczenie, posyłanie na korepetycje -
przedmioty ścisłe były po prostu nielogiczne i bezsensowne, dało się je jedynie
wkuć na pamięć bez zrozumienia.
Nie rozumiałam żadnych zasad. Odkąd pamiętam,
istnieje dla mnie tylko jedna zasada - niech każdy robi to, co tylko chce,
dopóki nie robi krzywdy innym. Jeśli dziś funkcjonuję w społeczeństwie, to
tylko dzięki pamięciowemu wyuczeniu się konkretnych reakcji w sensie akcja -
reakcja. Jeśli ktoś mówi A, to ja automatycznie "powinnam" powiedzieć
B, bo "tak trzeba", tak "wypada", tak "się robi".
Z wielu takich reakcji rezygnuję całkowicie i tego nauczyłam moich znajomych i
przyjaciół. Wiedzą, że ode mnie albo usłyszą prawdę, albo nic, zero konwenansów.
Nie czytam podtekstów, dwuznaczności, aluzji. Nie
umiem być jasnowidzem, nie czytam w cudzych myślach, więc jeśli ktoś coś mówi,
to uważam, że właśnie to ma na myśli. Jeśli ktoś czegoś ode mnie chce, musi mi
to powiedzieć. A ja mam prawo odmówić. I vice versa, bo to działa w obie
strony. Inne funkcjonowanie rodzi problemy, frustrację, lęk, nieporozumienia,
konflikty.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie nie odróżniają rzeczywistości od swoich wyobrażeń.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie nie odróżniają rzeczywistości od swoich wyobrażeń.
Nigdy nie rozumiałam spóźnialstwa, powoduje u mnie
frustrację, lęk i poczucie, że ta druga osoba mnie lekceważy. Przecież skoro
się umawiam na 15, to nie na 15:20.
Najgorsze jest odwoływanie ustalonych
wydarzeń/zajęć, zwłaszcza w ostatniej chwili. Bo z tym nie da się nic zrobić.
Lęk, płacz, natychmiastowe nasilenie myśli samobójczych. Niezapowiedziane
wizyty - podobnie, ale tu już łatwiej: jeśli się kogoś nie spodziewam, nie
umówiłam się wcześniej, po prostu nie odbieram domofonu. Wtedy reakcja lękowa
na dźwięk tegoż też jest silna, ale trwa krótko, bo ktoś w końcu rezygnuje, a ja nie muszę mieć z nim kontaktu.
Kocham swojego pana listonosza, bo przychodzi ZAWSZE O TEJ SAMEJ PORZE.
RUTYNA ratuje mi życie. Funkcjonuję w niej jak pies. EDS mnie z niej wybija.
RUTYNA ratuje mi życie. Funkcjonuję w niej jak pies. EDS mnie z niej wybija.
Nie używam telefonu do rozmawiania. Na ogół nie
odbieram nawet telefonów od przyjaciół, których znam dobrze i kocham. Dźwięk
telefonu mam trwale wyłączony - bo każdorazowo powoduje reakcję lękową.
Czasami, bardzo rzadko, zdarza mi się do kogoś zadzwonić, ale tylko wtedy,
kiedy NAPRAWDĘ muszę, kiedy nie ma innej opcji (np. mail) i kiedy mam pewność,
że odbierze ta konkretna osoba, a nie ktoś inny. Rozmowa jest jak najkrótsza
(to mogą być nawet sekundy), rzeczowa i nie ma w niej ani jednego zbędnego słowa
niedotyczącego powodu dzwonienia. Jedynym wyjątkiem bywa moja matka, ale nawet
rozmowy z nią w 90% kończę odłożeniem słuchawki, bo na moje prośby o
zakończenie rozmowy nie reaguje.
Od miesiąca nie jestem w stanie zadzwonić i umówić się z psychoterapeutką, w obecności której czuję się bezpiecznie i którą lubię. Gdybym ją spotkała osobiście na ulicy, nie byłoby problemu. Ale mam zadzwonić - więc się nie da.
Większość telefonów oficjalnych wykonuje za mnie matka. Tata ma moje upoważnienia do wszelkich urzędów. Kilka lat zajęło mi pojechanie na uczelnię i wzięcie świstka, że byłam tam studentką. Dokładnie - zajęło mi to 12 lat. Pojechałam tylko dlatego, że Ola pojechała ze mną. Teraz będzie podobny problem ze świstkiem z archiwum w Modlinie, że pracowałam w sztabie - przecież nie zadzwonię... a muszę mieć ten świstek do ZUSu.
Kontakt telefoniczny to xanax. Kolejny. I kolejny, i kolejny, i kolejny... Każdy telefon matki - xanax.
Od miesiąca nie jestem w stanie zadzwonić i umówić się z psychoterapeutką, w obecności której czuję się bezpiecznie i którą lubię. Gdybym ją spotkała osobiście na ulicy, nie byłoby problemu. Ale mam zadzwonić - więc się nie da.
Większość telefonów oficjalnych wykonuje za mnie matka. Tata ma moje upoważnienia do wszelkich urzędów. Kilka lat zajęło mi pojechanie na uczelnię i wzięcie świstka, że byłam tam studentką. Dokładnie - zajęło mi to 12 lat. Pojechałam tylko dlatego, że Ola pojechała ze mną. Teraz będzie podobny problem ze świstkiem z archiwum w Modlinie, że pracowałam w sztabie - przecież nie zadzwonię... a muszę mieć ten świstek do ZUSu.
Kontakt telefoniczny to xanax. Kolejny. I kolejny, i kolejny, i kolejny... Każdy telefon matki - xanax.
Jako dziecko i potem nastolatka nie umiałam za
bardzo kontrolować różnych "fiksacji". Te ulubione to było
wpatrywanie się w żarzącą się żarówkę, prosto we włókno w środku; rozluźnianie
mięśni oka (teraz wiadomo, że to było dla mnie proste z powodu wiotkości
ścięgien, a z tego wynika słaba akomodacja) i wpatrywanie się w pojawiające się
wtedy spadające w pionie maziaje (są cudowne! do dziś lubię się w nie patrzeć);
zagapianie się w okno pociągowe, za którym przesuwały się mijane kable - ich
falowanie hipnotyzowało mnie i uspokajało i nie można mi było tego przerwać.
Robiłam jeszcze coś dziwnego, czego nie umiem opisać. Jeśli mijałam coś, co mi się podobało - wszystko jedno co, samochód, przedmiot, drzewo, cokolwiek - tak jakby obejmowałam to wzrokiem, jakbym łapała to w chmurkę; potem wyobrażałam sobie, że to wszystko, co złapałam w chmurkę, istnieje na gigantycznym parkingu - i wszystko, co się tam znajduje, jest moje. Na tym "łapaniu w chmurkę" łapię się wciąż. Nie lubię tego.
Robiłam jeszcze coś dziwnego, czego nie umiem opisać. Jeśli mijałam coś, co mi się podobało - wszystko jedno co, samochód, przedmiot, drzewo, cokolwiek - tak jakby obejmowałam to wzrokiem, jakbym łapała to w chmurkę; potem wyobrażałam sobie, że to wszystko, co złapałam w chmurkę, istnieje na gigantycznym parkingu - i wszystko, co się tam znajduje, jest moje. Na tym "łapaniu w chmurkę" łapię się wciąż. Nie lubię tego.
Mimo że matematyka wywoływała lęk, podczas jazdy
pociągiem czy samochodem bardzo mnie absorbowało liczenie wybranych mijanych
obiektów, np. krowy o jednobarwnym umaszczeniu albo samochody konkretnej marki
(znałam wszystkie). Ciężko mnie było uspokoić, kiedy ktoś mi to liczenie
przerwał. Dziś się nawet na tym liczeniu łapię i muszę sobie zabraniać albo
zajmować się czytaniem, żeby nie przejechać przystanku, na którym mam wysiąść.
Słowa są dla mnie reprezentacją graficzną. Słowo nie
składa się z liter. Słowo to nie jest tekst, to grafika. Jeśli widzę coś, co
wygląda tak: JABŁKO, to rozpoznaję to jako coś, co ma konkretne znaczenie, coś, co jest owocem jabłoni.
Jeśli ktoś napisze JAPKO, zatrzymam się, bo nie rozpoznam takiej reprezentacji
wizualnej - nie wiem, jak wygląda to JAPKO ani co znaczy i potrzebuję chwili,
żeby się zastanowić i dojść do wniosku, że to JABŁKO, tylko napisane z błędem.
Dlatego każdy błąd w tekście zaburza mi czytanie, wybija z rytmu, uniemożliwia
skupienie. Czytając, obejmuję jednocześnie 2-3 linijki, więc jeśli natykam się
na błąd, nie rozumiem całości, wszystkie 3 linijki przestają mieć sens.
Tego nie odczytam:
Tego nie odczytam:
Ma to swoje plusy. Byłam doskonałym redaktorem i
korektorem, dopóki depresja nie sprawiła, że przestałam rozumieć, co czytam, i
zanim brain fog nie uniemożliwiła mi skupienia się.
Nie znoszę beletrystyki. Nie rozumiem jej na ogół.
Nie wiem, o co chodzi w fabule. Potrzebuję szczegółowych, bardzo dokładnych
opisów, żeby sobie wyobrazić to, o czym pisze autor. Jeśli ich nie ma - nie
rozumiem, irytuję się. Podobnie z filmami. W obu przypadkach muszę znać całość
fabuły i zakończenie, zanim zacznę czytać, inaczej czytanie jest stresogenne -
jest nieprzyjemną męczarnią, a ja nie lubię się udręczać.
Zawsze irytowałam się, kiedy ktoś (na ogół rodzice)
kazali mi czytać/uczyć się "w ciszy". Nigdy nie odpowiedzieli mi na
pytanie, jak tę ciszę zrobić. Wyłączenie muzyki, która wyciszała chaotyczne
dźwięki tła, powodowało, że nie radziłam sobie z tym chaosem - nie umiem
wyciszyć dźwięku samochodów za oknem, buczenia komputera, odgłosów z klatki
schodowej i zza ściany, piszczenia świetlówek itd. Zatyczki do uszu potęgowały
lęk - dźwięków z zewnątrz nie eliminowały całkowicie, a do tego wzmacniały
dźwięki z wewnątrz ciała. Dźwiękiem, który najtrudniej mi wytrzymać, jest bicie
serca (a już zwłaszcza jeśli jest to migotanie przedsionków - wpadam w
histerię). Kiedy słyszę, że dźwięk serca matki ma rzekomo uspokajać niemowlęta,
robi mi się słabo.
Nie rozumiem odczuć ludzi, nie wiem, co czują. Jeśli
sama przeżyłam coś podobnego, to przywołuję swoje emocje i reaguję tak, jak ja
wtedy potrzebowałam, więc NA PEWNO nie pocieszaniem i mówieniem, że
"będzie dobrze". Kiedy ktoś mi to mówi, prawie za każdym razem się
daję nabrać i pytam "skąd wiesz?", naprawdę myśląc, że ten ktoś to
wie.
Rozumiem za to zwierzęta (poza kotami), bez żadnego
wysiłku. Ich reakcje są logiczne i takie jak moje.
Moje short listy rzeczy do zrobienia przyjmują
postać skomplikowanych zeszytów z podziałkami z fiszek (czy potem, po zapisaniu, do nich zaglądam, to już inna sprawa - depresja przeszkadza). Trzeba tam zapisać
także czynności niezbędne do wstania z łóżka, inaczej jest to bardzo trudne,
tym trudniejsze, im głębsza akurat depresja.
Przeżywam ataki lęku, kiedy muszę wyjść rano z psem - często idę w piżamie i bez skarpetek, nieważne, że akurat jest 14 stopni mrozu (ale sądzę, że to bardziej wynika czasem z depresji a czasem z eds).
Przeżywam ataki lęku, kiedy muszę wyjść rano z psem - często idę w piżamie i bez skarpetek, nieważne, że akurat jest 14 stopni mrozu (ale sądzę, że to bardziej wynika czasem z depresji a czasem z eds).
Co niezapisane, to niezapamiętane (przeważnie też
słabo zrozumiane).
Brak pamięci słuchowej (zabawne, tak się dzieje mimo
słuchu absolutnego - nie zapamiętam utworu, jeśli nie zobaczę nut).
Im bardziej się denerwuję, tym większy mam problem z
patrzeniem ludziom w oczy, mimo że teraz jest to już dość proste dzięki
5-letnim warsztatom na studiach.
Ludzie (kontakt z nimi) na ogół ciągną mnie w dół.
Im więcej kontaktów, tym bardziej nasilone objawy depresji. Wyjście z domu to
każdorazowo atak lęku, tym większy, im dalej mam iść i im większy jest to
stres. Bez xanaxu nie wyjdę (teraz biorę go już na stałe PLUS objawowo, 2mg).
Najlepiej i najbezpieczniej czuję się sama. Jeśli
mam wytrzymać czyjąś obecność, MUSI być nieinwazyjna, więc ten ktoś nie może ciągle
czegoś ode mnie chcieć i wymagać, żebym się dostosowała. Po każdym większym
kontakcie potrzebuję kilku dni samotności, żeby dojść do siebie, nawet jeśli
ten kontakt był przyjemny.
Głębszy kontakt nigdy nie jest możliwy w realu. W
realu możliwy jest tylko kontakt powierzchowny. To, co najważniejsze, musi być
podane na piśmie. Wyjątkiem dotychczas była jedynie psychoterapia.
Muszę stale coś robić z rękami. Wcześniej zawsze
obracałam w nich jakiś niewielki przedmiot, teraz ratunkiem są splinty, które i
tak muszę nosić.
Książkowo: zegarek to samo zło. Tarcza musi być
duża, każda godzina musi być napisana, cyfry muszą być duże i pionowe, i absolutnie nie rzymskie. Inaczej
nie umiem odczytać godziny.
Nigdy nie
byłam nadpobudliwa. Byłam dzieckiem wycofanym, cichym i starającym się,
żeby nikt nie zwracał na nie uwagi (chyba że ktoś spowodował atak lęku). ALE: W ogóle nie mam cierpliwości i wściekam się, także
wtedy, kiedy sobie choćby wyobrażę, że coś idzie nie po mojej myśli. W ostatnim
tygodniu prawie codziennie słyszę od przyjaciółki (której postawa wobec życia
to zen), że się wściekam znowu i bez powodu. :)
Przed ostatnim nawrotem depresji podzielność uwagi
miałam prawie jak Glenn Gould, teraz nie jestem w stanie skupić się nawet na
jednej rzeczy jednorazowo.
Mail do Beaty:
"Kocham ten zegar! Ale nigdy nie był kupowany
do odczytywania godziny. Do odczytywania mam elektroniczny i używam komórki i
kompa. ;)
Z dniami tygodnia i miesiąca nie mam problemu - mam
kalendarz google. :P Gorzej poza domem, bo wiecznie zapominam komórki (z powodu eds nie mogę nosić zegarka na nadgarstku, za to często noszę zegarki na szyi).
Ale coś mam z tymi zegarami, lubię je bardzo, mam w
domu kilka. Oczywiście do odczytywania godziny nadaje się jeden - bijący. ;P
Bosz, Ty wiesz, co ja przeżywam, jak nie ma
odpowiednich terminów fizjo?? Ostatnio myślałam, że się popłaczę! Specjalnie
bukuję terminy dużo naprzód, żeby była ta cholerna 19:00, a tu nie dość, że w
poniedziałki już nie ma, to jeszcze nie ma nawet grafiku na maj. :/ A jak ktoś mi zajmie szafkę nr 1 w szatni? KATASTROFA.
Nb. w poniedziałki jest tylko 13:00, a ja o tej porze
nadal śpię, i to początek snu, bo właśnie zasypiam, wcześniej się nie da. :/
Książkowo - po 3 dobach bez snu albo padam i zasypiam wreszcie, albo mam
halucynacje. I te z bezsenności niestety są negatywne, na ogół jakieś
prześladowcze. :/
Chemiczne środki nasenne w eds nie działają.
W szkole na szczęście nie miałam większych problemów,
bo mieliśmy przeważnie na II zmianę. Za to w pracy (na etat) po prostu
zasypiałam na biurku. No a teraz to już przeszło w narkolepsję. Ale to objaw
eds, więc nie musisz się spodziewać u syna.
BTW, synuś też musi wszystko sam? Od zerówki
jeździłam do szkoły autobusem sama, najpierw szkolnym, potem miejskim. Inaczej
była histeria nie do spacyfikowania i całkowita odmowa wyjścia z domu (odmowa wyjścia z domu w ostatniej chwili zdarza się do dziś).
Jako dziecko też nie zasypiałam, ale CHCIAŁAM być
sama. Jak mi kazali gasić światło, to czytałam z latarką pod kołdrą. Nie
umiałam nigdy zasnąć ani przy dźwiękach, ani przy świetle, ani przy miganiu
telewizora. To się zmieniło 3 lata temu przy kolejnym nawrocie depresji - teraz
nie zasnę, jeśli nie zapuszczę filmu.
Lektury czytałam zawsze latem przed rokiem szkolnym
na cały rok wprzód. Większości nie znosiłam, bo to były głupie fabułki (jako dziecko uważałam, że "Kubuś Puchatek" i "Muminki" są dla idiotów, i denerwowałam się, że autorzy tak mnie traktują). Encyklopedie i słowniki - tak, to
jest to! <3
Pamiętam, jak w liceum polonista robił klasówki i
odpytywał ze szczegółów lektur. Były już wtedy dostępne streszczenia lektur,
więc nie pytał o fabułę, ale o szczegóły, które w streszczeniach pomijano.
Oczywiście w tym byłam najlepsza! Fabuły nigdy nie pamiętam, szczegóły zawsze. Nie widzę lasu, widzę drzewa.
Co ciekawe - źle sobie radzę z zapamiętywaniem imion
i nazwisk bohaterów i autorów. Kiedyś wypaliłam, że czytam książkę Bruce'a
Willisa, a czytałam... Bruce'a Chatwina. Wśród moich znajomych legendy o tym krążą. ;)
Mam problem z twarzami też - zapamiętuję tylko
sąsiadów, którzy mają psy, innych jakoś nie mogę, więc jak kogoś spotykam na
osiedlu, to mówię dzień dobry każdemu NA WSZELKI WYPADEK. ;)"
Beata opisała mi, jak synuś je. No cóż, jakbym o
sobie czytała. :)
Mail do Beaty:
"Buahahahahaha! Miałam IDENTYCZNIE!!!! Dobiję Cię: wiele mi z tego
zostało.
Nie, nie jem mięsa, udaje mi się przemycić piersi kurczaka albo
salami (tylko jeden rodzaj), albo parówki, ale takie z PRLu, już takich nie ma.
:P
Jeśli jedzenie składa się z różnych rzeczy, to NIE MOGĄ się stykać
na talerzu. Nie daj boże, jak ziemniaki zamiękną od sosu spod surówki czy coś -
rzyg tam, gdzie siedzę.
Najlepiej wchodzą mi sałatki, surówki, wszelkie warzywne paciaje w
sensie warzywa duszone z ryżem itp.
Zupy - bleh. Jeśli już, to tylko nieliczne i
PRZECEDZONE!!! W zupie NIE MA PRAWA nic pływać, poza kluskami lub ziemniakami.
Jem przy komputerze. Oczywiście. Albo wcale.
W szkole - nie jadłam w ogóle, poza krótkim okresem w V klasie,
kiedy zabierałam do szkoły (obrane!!) marchewki lub kanapkę
ze szczypiorkiem.
Chleb musi być świeży, "wczorajszego" nie zjem. Więc
mrożę. Skórka kiedyś musiała być odkrojona, teraz przeciwnie, skórkę lubię
wyjadać, a środek zostawiać.
Żadnego czosnku - rzyg do dziś.
Kanapki muszą być dwie, nawet jeśli aż dwóch nie zjem. To nie
dotyczy macy, której musi być więcej, ale koniecznie parzyście.
Byłam niejadkiem, więc matka karmiła mnie przez sen. Efekt taki,
że śpię, nie śpiąc - czyli niby śpię, ale WSZYSTKO przez sen słyszę. I boję
się, że ktoś będzie chciał, żebym coś jadła.
I nie powiem Ci, co muszę zabierać ze sobą, jak wyjeżdżam. Wyobraź
sobie, że do tego jeszcze mam eds i nawet w szpitalach nie mają dla mnie diety.
O".
:)
Moja matka nie miała ze mną lekko. Być może nawet bym jej współczuła, gdyby nie robiła mi krzywdy.
Rewelacyjny tekst :)
OdpowiedzUsuńCzytając twojego bloga można zauważyć potężną ilość niespójności. EDS swoją drogą.
OdpowiedzUsuń"Przeżywam ataki lęku, kiedy muszę wyjść rano z psem - często idę w piżamie i bez skarpetek, nieważne, że akurat jest 14 stopni mrozu (ale sądzę, że to bardziej wynika czasem z depresji a czasem z eds)."
Sama przecież pisałaś że depresje wywołuje EDS. Czy porostu tłumaczysz sobie swoje fanaberie chorobą która akurat jest pod ręką?
"Kontakt telefoniczny to xanax. Kolejny. I kolejny, i kolejny, i kolejny... Każdy telefon matki - xanax." Czy tak częste stosowanie leków nie wpływa na twoją psychikę oraz postrzeganie rzeczywistości?
"Wyobraźni nie miałam i nie mam. Wszystkie moje zdolności są odtwórcze." Czyli kartki Świąteczne również są pracą odtwórczą? A blog "(P)otworki" na których są "Scrapy" oraz zdjęcia artystyczne również jest blogiem odtwórczym?
W EDS nie ma miejsca na fanaberie, niestety. Różne objawy mogą wynikać z depresji, a mogą wynikać z zupełnie innych edesowskich powodów. W EDS nakłada się wiele objawów i często nie da się powiedzieć, co jest objawem czego i co z czego wynika. To wynika również z bloga, bo i o tym pisałam.
OdpowiedzUsuńO xanaksie też pisałam. Na szczęście nie muszę przyjmować leków, które wpływają na postrzeganie rzeczywistości. Postrzeganie rzeczywistości zmienia depresja, ale jeszcze nie wynaleziono na nią leków niestety.
Poza tym odstawiam zawsze leki, które mają skutki uboczne.
O scrapach też pisałam wielokrotnie. Oczywiście, że są odtwórcze. Kolorowanki również. Zdjęć artystycznych w ogóle nie robię. Fotografuję zastaną rzeczywistość i jej potem nie przetwarzam.
zabieram ten wpis do siebie - dużo wyjaśnia
OdpowiedzUsuń