piątek, 15 stycznia 2016

Medalion logopedyczny

Dziś króciutko. Poszukuję takiego medalionu logopedycznego:


Kiedy pracowałam w Sztabie, wyrywałam sobie włosy z bokobrodów, tworząc łyse placki, bo nie miałam co gryźć. Jako dziecko lubiłam mamleć tkaniny, róg bluzki na przykład (nie każda tkanina się nadawała). Nie wiedziałam, że istnieją takie medaliony (o ich działaniu można poczytać w linku, w Internecie też, więc się nie rozpisuję). Zagranicą można kupić znacznie ładniejsze, imitujące biżuterię - takie bym chciała najbardziej. U nas dostępne są tylko takie dla dzieci. Gdyby się udało kupić niebieski, mogłabym go używać chociaż w domu. Niestety, niebieski znalazłam tylko w jednym sklepie, a kiedy go zakupiłam, sklep odmówił wysłania, twierdząc, że niebieskiego nie ma i nie będzie (na stronie jednak niebieski figuruje nadal). Musi być niebieski i chyba każdy aspie to zrozumie. 

Najbardziej chciałabym ten ze zdjęcia powyżej (i wcale nie dlatego, że najtańszy, ale z powodu kształtu, który najbardziej mi odpowiada). Szkoda, że kolor uzależnili od twardości, obawiam się, że mogę połamać na nim edesowskie zęby. Ale nie może być inny, tylko niebieski. Gdyby się taki trafił, to zamówiłabym nawet któryś z prostokątnych, np. ten. Problem w tym, że nie ma.

Gdybyście gdzieś znaleźli, ale tak na bank (a nie że mi znowu odmówią wysłania), to proszę o cynk!


środa, 13 stycznia 2016

Canabis Bike Tour

Poniżej mój przeredagowany tekst o Przemocy w Służbie Zdrowia. Przeredagowałam go dla Canabis Bike Tour. Twórczyni eventu pisze tak: "Naszym celem jest szerzenie świadomości naszego społeczeństwa na temat medycznej marihuany. Chcemy również zebrać pieniążki na organizację konferencji, tłumaczenia książek. Przy okazji organizacji tego rajdu zbieramy historię osób, które borykają się z przewlekłymi chorobami od lat, historię osób, którym obecnie dostępna medycyna nie pomaga, jest nieskuteczna".

Osoby z rzadkimi chorobami zachęcam do spisywania swoich historii. Pozostałych zachęcam do przyłączenia się do zdarzenia i pomocy w rozpowszechnianiu wiedzy na temat MM.



Z przemocą w Służbie Zdrowia spotykam się od urodzenia i na co dzień. Mam bardzo rzadką chorobę - zespół Ehlersa-Danlosa 6a, typ kifoskoliotyczny z deficytem hydroksylazy lizylowej i prolinowej. Na świecie z deficytem HL jest nas trzynaścioro, w Polsce tylko ja. Z deficytem HL i HP najprawdopodobniej jestem tylko ja. Bardzo polecam zainteresowanie się, jak w Polsce traktowane są osoby z chorobami ultra rzadkimi. I nie mam na myśli tych osób, których jest kilkaset czy kilkadziesiąt z jednym schorzeniem, bo te mają swoje fundacje i stowarzyszenia, ale te, które są same i samotne w swojej chorobie.

Chorobę może mam rzadką, ale objawy wyjątkowo, książkowo typowe. Nie wiem, jak było możliwe nie rozpoznać choroby w dniu moich narodzin, skoro urodziłam się wiotka, nieoddychająca, z hipotonią i dysplazją bioder. To podstawowe objawy eds6a pojawiające się przy urodzeniu, wiele dzieci nie przeżywa już tego etapu, wiele umiera w niedługim czasie po porodzie. Wypisano mnie do domu bez diagnozy, bez zalecenia tlenoterapii i fizjoterapii, bez leków. Oczywiście było coraz gorzej. Ponieważ HL przetwarza podstawowy kolagen typu 1, a tenże kolagen jest podstawowym budulcem wszystkiego w naszym ciele - od kości, poprzez organy, do skóry - wszystko zaczęło kolejno wysiadać. Ponieważ nie zaopatrzono mnie w odpowiednie ortezy, dziś nie mogę chodzić, nie jestem samodzielna, jestem zależna od innych w najbardziej podstawowych czynnościach, a kości, mięśnie, ścięgna, więzadła mam zniszczone nieodwracalnie. Mam kifoskoliozę zagrażającą życiu, niewydolność krążeniowo-oddechową, niewydolność organów wewnętrznych, dysautonomię i mnóstwo innych problemów, o których można przeczytać na moim blogu http://ehlers-danlos6.blogspot.com/. Dla mnie inne choroby - SM, toczeń, rak itp. - są tylko objawami choroby podstawowej, nieleczonej przez blisko 40 lat.

Dr Forest Tennant zajmujący się od lat EDS, autor ważnego wykładu "Managing Intractable Pain in Ehlers-Danlos", plasuje EDS w trójce najbardziej bólowych chorób świata. Pisze: "W tym momencie plasuję EDS na szczycie listy trzech-czterech chorób powodujących najpoważniejsze problemy bólowe. Wielu ludzi myśli np., że najgorszym bólem jest ból nowotworowy; zapewniam was, że wielu pacjentów z EDS odczuwa ból nieskończenie silniejszy niż jakikolwiek nowotworowy pacjent, jakiego widziałem".

Doktor mówi o pacjentach z EDS bez różnicowania na typy, ale tylko w szóstym typie występuje deficyt hydroksylizyny i hydroksyproliny, które przetwarzają ten podstawowy kolagen, podstawowy budulec naszego ciała. Pozostałe kolageny są zaledwie pomocnicze. Łatwo więc sobie wyobrazić konsekwencje tegoż.

Zdiagnozowanie mnie zajęło lekarzom blisko 40 lat. Po diagnozie nie jest lepiej. Lekarze nie znają choroby i nie chcą poznać. Świadomie i celowo zagrażają mojemu życiu i szkodzą mi, zalecając terapie i leki zabronione w eds6a. Latami skazywano mnie na zespół serotoninowy zagrażający życiu, podając mi leki serotoninergiczne, mimo że w eds6a leki te zagrażają życiu (to HL przetwarza serotoninę, a u mnie aktywność HL wynosi mniej niż 25%). Latami zmuszano mnie to fizjoterapii, która pogarszała mój stan, bo w eds6a dozwolona jest tylko jedyna forma fizjoterapii - bierna. Latami niszczono mi stawy i kości, nasilano hipotonię, zmuszając mnie do niedozwolonej aktywności fizycznej. Latami odmawiano mi tlenoterapii. Latami wmawiano mi, że wynik spirometrii 113% to oznaka super zdrowia, podczas gdy jest to oznaka rozciągniętych chorobą płuc i niewydolności oddechowej (na tej podstawie odmawia mi się też dostępu do koncentratora tlenu). Latami usiłowano zmusić moich rodziców do operacji kręgosłupa, która w eds6a zawsze kończy się śmiercią (całe szczęście, że rodzice odmówili). Latami podawano mi zabronione hormony, powodując niewydolność wątroby i dróg żółciowych, dzięki czemu dziś nie funkcjonują również jelita i jest podejrzenie gastroparezy. Latami (do dziś) odmawiano mi niezbędnych badań, twierdząc, że w Polsce żaden państwowy szpital się ich nie podejmie, bo są niebezpieczne. Latami - do dziś - odmawia mi się kontaktu z lekarzami na NFZ, którzy znaliby chorobę i umieli ją leczyć. Nie udostępniono mi nigdy ani jednego lekarza gotowego podjąć się leczenia. Nie udostępniono mi operacji stabilizacji kręgosłupa ratującej życie. Nie udostępniono mi fizjoterapii na NFZ, która pomagałaby mi w zachowaniu resztek mięśni oddechowych, żeby samodzielnie oddychać. Nie mam leczenia arytmii i tętniaka serca, co w eds6a może okazać się śmiertelne. Lekarze nie chcą mi przepisywać odpowiednich antybiotyków, kiedy ich potrzebuję, mimo że w mojej chorobie ich brak może być śmiertelny - przymierzają do mnie miarkę, jaką mierzą zdrowych. Podobnie z badaniami - wiadomo, że normy w eds6a są przesunięte, a wszyscy lekarze to ignorują i udają, że tak nie jest, narażając tym samym moje życie. Odmawia mi się sprawiedliwego orzecznictwa, na komisję wysyłając lekarza, który nie wie nic o eds6a i nie chce się dowiedzieć ode mnie.

Pacjentom z eds6a nie wolno podawać większości leków przeciwbólowych, opioidów, niesteroidowych leków przeciwzapalnych, leków serotoninergicznych. Utrudnione jest również znieczulenia, ponieważ albo nie działa wcale, albo działa słabo. W medycynie nie istnieją leki skutecznie zmniejszające ból w eds6a, a jednocześnie dozwolone do użytku w tej chorobie. Buprenorfina czy morfina to zaledwie cukiereczki dla dzieci - bez żadnego realnego wpływu na ból, za to powodujące ostrą trzustkę i niewydolność dróg żółciowych.

Według najnowszych badań izraelskich uczonych lecznicza marihuana powoduje wytwarzanie hydroksylazy lizylowej. Nie rozumiem, dlaczego taka wiadomość jest ignorowana przez media. Przecież to odkrycia na miarę Nobla! Dotychczas MM zmniejszała objawy eds6a takie jak: stwardnienie rozsiane, toczeń, fibromialgia, padaczka, depresja biologiczna (lekooporna), dysautonomia i wiele innych. Ograniczała również ból - ten ból, na który medycyna nie wynalazła jeszcze leku. Można sobie wyobrazić, jakim osiągnięciem jest wynalezienie czegoś, co ograniczy ból w najbardziej bólowej chorobie świata. To właśnie robiła MM. Teraz okazuje się, że to nie wszystko! MM może ratować życie chorych na szósty, śmiertelny, typ EDS, poprzez produkcję hydroksylazy lizylowej!

Niestety, w Polsce chorzy umierają nadal. W dodatku umierają w agonii, przykuci do łóżka, cierpiąc na największy ból, jaki można sobie wyobrazić. Właściwie to nawet na ból niemieszczący się w żadnych wyobrażeniach. I to tylko dlatego, że państwo polskie, na które całe życie płaci się wszystkie składki i podatki, odmawia nam leczenia.

Nie wspominam o imporcie docelowym, ponieważ jest on całkowicie niedostępny dla osób ciężko chorych. Lekarze nie chcą wypisywać recept. Apteki nie chcą sprowadzać leków. Leki są poza zasięgiem ciężko chorego, który ma rentę 550 zł miesięcznie, a koszt leku to kilkanaście TYSIĘCY zł miesięcznie. I dzieje się tak, mimo że MM jest bardzo tania i łatwo dostępna, nie ma absolutnie żadnego usprawiedliwienia dla takiego windowania cen. I najważniejsze: ciężko chore osoby nie wstaną nagle z łóżka, żeby biegać po gabinetach lekarskich, urzędniczych i aptekach, żeby zbierać papierki i podpisy (opisała to świetnie Dorota Gudaniec na swoim blogu).

Istnieje tani lek umożliwiający życie i ratujący życie. Ale w Polsce się go odmawia ciężko chorym ludziom. Nie wiem, jak sumienie tego kogoś, kto o tym decyduje, może to w ogóle unieść; ale ten ktoś ma krew na rękach.



A tu link do artykułu.


Nie ma manii = nie ma siły

Wczoraj miałam niezły dzień. Zrobiłam 5 kartek i jedną stronę w smashbooku. Praktycznie cały dzień byłam czymś fizycznie zajęta. To było możliwe tylko dzięki manii, która pojawiła się znowu po wielu miesiącach bez niej i trwała wiele godzin. Pierwszy raz w życiu miałam tak długą manię, zawsze przytrafiała mi się kilka razy dziennie i trwała kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt minut. Wiosną zeszłego roku manie nagle znikły. Myślałam, że od leków na depresję, więc przestałam je brać. Niestety niczego to nie zmieniły - leki nie wpływały ani na manię, ani na depresję. Bez nich czuję się tak samo, jakbym je brała.

Wczorajsza mania i w ogóle mania to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przytrafiają. Mania daje mi jedyne momenty, kiedy coś chcę i mogę zrobić. To nie znaczy, że depresja wtedy znika. A już zwłaszcza nie znikają myśli samobójcze. Prawdę mówiąc, popełnienie samobójstwa jest możliwe też tylko dzięki okresom manii, bo nie da się tego zrobić w głębokiej depresji. Jednak tylko mania pozwala na aktywność, która jest niemożliwa w depresji.

W moim przypadku mania najwyraźniej zmniejsza też hipotonię mięśniową, bo to, że coś jestem w stanie zrobić, to przecież nie tylko chęci, to też fizyczne możliwości organizmu. To jedyny przypadek, kiedy zaburzenie homeostazy działa na moją korzyść.

Marzę o manii, kocham manię i chciałabym ją mieć jak najczęściej. Zazdroszczę osobom, u których mania trwa kilka dni, tygodni. To nic, że organizm się wyczerpuje - przecież w 6a on jest standardowo wyczerpany w domyśle i nie ma możliwości, żeby po wypoczynku poczuł się lepiej. Organizm zawsze jest na granicy zejścia i wszystko, co zrobię, zagraża mu. Problem w tym, że bez manii nie mam siły zrobić nic, a mania umożliwia mi zrobienie czegokolwiek, choćby to było kilka, kilkanaście minut.

Po raz pierwszy w życiu miałam wczoraj manię przez kilka godzin i po raz pierwszy w życiu poczułam, jak fajnie może być żyć, kiedy coś można zrobić, a nie tylko bez końca doświadczać bólu. Ból oczywiście nie minął. Dodatkowo przez kilka godzin miałam wczoraj kolkę żółciową. Mania sprawiła, że kompletnie się nią nie przejmowałam. Pewnie, nie pojechałam na SOR, stworzyłam zagrożenie ostrą trzustką i śmiercią. Pewnie, mania może zagrażać życiu, bo sprawia, że robi się głupie rzeczy albo ważne rzeczy się zaniedbuje. Ale za to w tym czasie się ŻYJE i czuje się, że się żyje.

Poza  tym, że stworzyłam zagrożenie, wydałam wczoraj mnóstwo kasy, której nie mam. Dziś mój organizm także płaci za wczorajszy wysiłek. Cóż, to jest właśnie mania. Rozumiem, że osoby z ChAD, u których mania trwa długo, biorą leki, żeby ją ograniczać. Ale u mnie to są minuty kilka razy dziennie (ultrakrótkie cykle). Kilka godzin, tak jak wczoraj, zdarzyło się pierwszy raz. Liznęłam życia. I chcę więcej.

Następnym razem poproszę psychiatrę o jakieś leki, które tę manię podkręcą, nie ograniczą. O ile takie istnieją, bo może powinnam zacząć brać jakieś LSD. :(

Dziś już nie ma manii. Nie ma siły. Nie ma ochoty. I znowu wszystko wygląda jak narzędzie do samobójstwa.




poniedziałek, 11 stycznia 2016

Serce

Wiadomo, że 6a spowodowane jest deficytem lub złym działaniem hydroksylazy lizylowej (6a diagnozuje się, kiedy aktywność HL wynosi poniżej 25%). U mnie występuje też deficyt hydroksylazy prolinowej. Obie przetwarzają kolagen typu 1 i 2. Kolagen typu 2 jest mniej ważny, to tylko kolagen pomocniczy, tak samo jak wszystkie pozostałe. Ich deficyt nie jest niebezpieczny dla życia i nie powoduje jakichś strasznych objawów (mam też deficyt kolagenu typu 3 i 5, więc wierzcie mi, wiem, co mówię).

Kolagenem podstawowym, który decyduje o życiu i nie życiu, o jakości życia i o długości życia jest kolagen typu 1. Jest to kolagen główny, z którego zbudowane jest całe nasze ciało. Serio: całe. Calutkie. Kolagen typu 1 jest wszędzie, od skóry, poprzez gałkę oczną, paznokcie, organy wewnętrzne i naczynia krwionośne.

Poniżej umieszczam zdjęcie serca pozbawionego wszystkich tkanek. Pozostawiono jedynie tkankę łączną, której głównym budulcem jest właśnie kolagen typu 1. To wszystko w sercu szóstki albo działa źle, albo nie działa wcale. Identycznie wyglądają i funkcjonują wszystkie pozostałe organy. Teraz już Was chyba nie dziwi niewydolność wielonarządowa i mnogość objawów w 6a, prawda?


(zdjęcie pochodzi stąd)

niedziela, 10 stycznia 2016

Smashbook

Dziś będzie o smashbooku, który wciągnął mnie jeszcze bardziej niż scrapowanie. Wykorzystuję do niego właściwie wszystko, co mam. Chwilami smashbook przypomina art journal, bo polubiłam mixed media i uczę się ich używać - na razie do tła. Wklejam głównie zdjęcia - stareńkie, bo nowych nie mam.

Dostępnych jest kilka rodzajów smashbooka. Można zrobić smashbook na bazie z beermaty - ale to wymaga dużej kasy, bo białe strony trzeba wyklejać papierem scrapowym. Można zrobić smasha z segregatora, ale z nich szybko wypadają kartki, bo segregator nie ma spirali do trzymania kartek, tylko 2 czy 4 dziurki, które nie są w stanie utrzymać obciążonych mediami kart. Są smashe ze specjalnych segregatorów, które uzupełnia się kartami Project Life, ale nie da się w nich stosować mixed mediów, a poza tym kieszonki na karty są malutkie i narzucone. W moim przypadku nie ma innego wyjścia, tylko firmowy smash, jaki zobaczycie poniżej - wbrew pozorom wychodzi najtaniej, nie jest biały, więc tła można wykorzystać, a do tego nieźle przyjmuje media. Jest problem ze zdjęciami - trudno znaleźć lab, który wywoła tak małe formaty, więc korzystam z większych. Spirala w tym smashu dobrze trzyma karty, ale od początku trzeba je przewracać w specjalny sposób, nie byle jak, inaczej się wyginają przy spirali i niszczą. Idealny spash dla mnie to taki jak poniżej, ale o większym formacie i spirali o większej średnicy. No ale cóż, jak się nie ma, co się lubi... Poniżej kilka kart.



Tła, które mi się nie podobają, zaklejam przeważnie kartkami z tekstem, starymi receptami, drukami itd. Na to kładę cienką warstwę gessa. Potem już można puścić wodze fantazji - tu (po lewej) akurat przetarłam farbkę akrylową przez maskę. Po prawej nie zasłaniałam tła, zostało oryginalne. To strona pamięci Zorki i Sary. Pocztówkę z pięknym psim wierszem dostałam od Maryli.


Jedna z ostatnich kart. Tu również zostawiłam oryginalne tła. Po lewej pokolorowana żelopisami pocztówka. Po prawej front scrapowej kartki z psem i pomalowana żelopisami mandala. Nie widać dobrze, ale taśma washi ma nadrukowany tekst i nuty. Ptaszki zrobiłam maską. Okazało się, że nie mam czarnej farbki, więc wypełniłam je czarnym foliopisem. 


Po lewej: Pieski na kartce od Oli mają na łebkach takie same czapki jak ja i Ola przymierzałyśmy w Manchesterze (Ola kapelutek, ja czepkę w paski - nawet paski się zgadzają!). Serduszka zrobione maską (pasta strukturalna wymieszana z farbką akrylową, zabrakło mi gessa!). Napis LOVE wycięty z dżinsu (można kupić w Papelii). 
Po prawej: duuużo taśmy washi, bardzo ją lubię i zbieram różne rodzaje. Na fotkach Bilal, Behemot i Myszkin. W dolnym rogu - pomalowany stempel.


Zanim nadeszła demencja, nałogowo chodziłam do kina na pokazy prasowe i pisałam recenzje dla Filmastera. 


Moja miłość do labów. Niestety żaden z powyższych nie jest mój. 


Ostatnie święta z moimi dziadkami prawie 10 lat temu... Byli cudowni i te zdjęcia świetnie to oddają. <3
Oryginalne tło było zielono-niebieskie, przebija jeszcze. Niestety zabrakło mi gessa i musiałam użyć pasty strukturalnej, która nie przyjmuje mediów zbyt dobrze. Kółeczka przetarte przez maskę. Na to trochę farbek akrylowych, mgiełek, sypkiego brokatu, scrapów z Alledrogo i dodatków z Lidla (dostałam je od mojej terapeutki, tak trafiła :)). 


Prosta stronka rehabilitacyjne. ;) Koszulkę wymyślili i wykonali przyjaciele. Przedstawia zebrę i wierszyk: Raz, dwa, trzy! Dzisiaj ja, jutro ty!


Zdjęcia sprzed jakichś 7-8 lat. Kuźnica. Wykorzystałam papier scrapowy, dodatki do smasha i tekturki.


Prosta stronka. Bilety do kina wklejone za pomocą taśmy washi.


To dzisiejsza praca. Lista ulubionych książeczek dziecinnych ma na razie 32 pozycje, będę uzupełniać z czasem. Do zdobień wykorzystałam washi tapes i wszelkie tasiemki i koronki wyciągnięte z szafy u rodziców. Rysuneczki wycięte z gazety. Okazuje się, że mam masę niebieskich tasiemek, a nie mam innych kolorów. Muszę uzupełnić koniecznie. ;)


Wykorzystałam bardzo ładne tło. Na wierzchu zdjęcie Oli w jej pierwszym autku. Smash czasami współpracuje tłem, dlatego lubię właśnie takie.


Pamiątka po cudownym koncercie Zofii Kilanowicz. W kieszonce wydrukowany długi opis koncertu (tak, kiedyś recenzowałam też koncerty, ale opisy się nie zachowały). Serduszko zrobione na szydełku.


Tu znowu tło zaklejone notatkami i receptami (smash uczy nie wyrzucać ;)). A na zdjęciach wieś Potoki, wioska zachowana sprzed ponad 100 lat 10 minut spaceru od stacji metra. Polecam bardzo, choć widziałam na zdjęciach, że już się tam sporo zmieniło. Kiedy tam byłam, z okien pobliskiego bloku widać było pole kapusty. Jeden domek już się niestety rozleciał (ten, do którego wchodzę na zdjęciach). Drugi jest zamieszkały i ponoć remontowany.


Zdjęcia zrobione kamerką otworkową bez obiektywu ozdobiłam scrapami i naklejkami od Oli.


Po lewej: zdjęcie z biblioteki w Manchesterze i zaświadczenie lekarskie o przewożonych lekach. 
Po prawej: strona poświęcona mojej korespondentce z Japonii. 


Po lewej: zdjęcie z dzieciństwa (miałam włosy do pasa), nieaktualny dowód i karta z księgarni. 
Po prawej: w miarę aktualne zdjęcia (bo sprzed paru lat). Wystarczyła tasiemka i 3 kryształki. ;)


Górne zdjęcie z dzieciństwa, dolne sprzed paru lat (z CNK). Tło zakleiłam kolumnami tekstu z encyklopedii Webstera i pociągnęłam gessem. Kwiatuszki papierowe.


Oryginalne tło wykorzystane. Kwiatki przetarte gessem przez maskę. Do tego trochę mgiełki. Na tak przygotowane tło można naklejać zdjęcia.


Tu porażka. Zabrakło gessa, więc użyłam pasty strukturalnej. Nie polecam, w ogóle nie przyjmuje mediów. Widać maziaje, za szybko zasycha, nie da się poprawić, rozmazać, a to gelatos! Jeśli coś nie przyjmuje dobrze gelatos, to naprawdę musi to być straszny szajs. Na paście nie blendują się w ogóle kolory, widać maziaje, nie widać za to faktury serwetki. 
Ceglane tło odbite stemplem. 
Uwieczniona jedna z najfajniejszych chwil w moim życiu - praca nad jedną z książek mojego życia "Życie sekretne" Pascala Quignarda. Quignard ją napisał, KR przetłumaczył, ja robiłam redakcję, a J. ją wydał. 
Po prawej na dole - zdjęcie, które zrobiłam dawno temu, jak miałam wenę do fotografii. ;)

niedziela, 3 stycznia 2016

Muzyka 3

Jak zwykle zachęcam do wysłuchania playlist, jeśli są. :)

Kiedyś muzyka była dla mnie wszystkim. Budziłam się zasypiałam przy niej. Uczyłam się i czytałam przy niej. Nie wyłączałam jej nigdy. Potem, 5 lat temu, przyszło nasilenie depresji i nagle przestałam słuchać czegokolwiek. Tak przez 5 lat... Poza filharmonią nie miałam żadnego kontaktu z muzyką. Nie mogłam, nie chciałam, nie umiałam - stale w tle leciały filmy (jakbym potrzebowała gadania drugiego człowieka w tle, ale już nie jego obecności). Teraz nadal lecą filmy, ale muzyka się rozpycha i jest jej coraz więcej. Już mogę powiedzieć, że "słucham".

Edit 3.01.16: Tak dawno nie zaglądałam do tego postu, że już nie pamiętam, co tu za muzykę mam. Ale też mój zachwyt, że już słucham muzyki, okazał się płonny. Prawie w ogóle jej nie słucha, na tło książki wciąż lepiej nadają się filmy. Ale dziś ktoś mi przypomniał Pentatonix...

Słuchajcie szybko, bo YT usunął mi już 5 filmów z tego postu i nie pamiętam, co w nich było...