Do NFZ daleko, zataczam się i nie dziwię, kiedy ludzie dziwnie na mnie patrzą. Znam to od lat. Zabawne, że kule na to nie wpływają, nadal się zataczam, tylko nie przewracam. Na ogół (bo zdarzyło się tydzień temu wyrżnąć, bo się zapatrzyłam na nisko lecący samolot - rzucał na mnie cień!).
Myślę sobie, że w NFZ nigdy nie ma kolejek (jak dotąd), będzie wreszcie miejsce do siedzenia, może dojdę, może nie zemdleję.
Ból po wczorajszych dyslokacjach (kolana, biodro, przedstopie),
spastyka w łydkach (po 2 dniach przerwy powrót),
rozpoczynająca się neuralgia (a, sorry, teraz to są polineuropatie - nie tak dawno marzyłam, żeby ból zatrzymywał się na migrenie i nie dochodził do neuralgii; teraz marzę, żeby zatrzymywał się na neuralgii),
neuropatia wzdłuż i wokół kręgosłupa (wzięłam leki - tak, tę 40 razy silniejszą substancję od morfiny też).
Powłóczę wszystkimi trzema nogami. Słabo mi, narko-coś się zaczyna.
I co widzę? DZIKI TŁUM w NFZ! Nigdy w życiu nie widziałam tam tylu ludzi! Miejsc siedzących brak. Gdzieś na końcu sali, w drugim rzędzie (przepycham się) wyhaczam jedno. Zabawne, większość to zdrowi i sprawni ludzie wyręczający swoich niepełnosprawnych krewnych (wolno) - nie widzę, żeby ustępowali tym nielicznym o kuli czy staruszkom, prawie jak w autobusie.
Przede mną 47 osób. Dość szybko przesiadam się do pierwszego rzędu, bo najdłuższa kolejka, po ubezpieczenie za granicą, najszybciej idzie - pieczątka, podpis, wsio.
Staje nade mną ktoś i mówi "Cześć". Chyba po moich mętnych oczach widać bezdenne niezrozumienie, bo się przedstawia. No jasne, jak mogłam nie poznać! Owszem, nierozpoznanie jakichś znajomych rodziców i ich sąsiadów zdarza(ło) mi się nagminnie, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się to wobec własnych znajomych. A w ciągu ostatnich tygodni - już kilka razy.
Gdyby ktoś wspomniał imię Ani, natychmiast zwizualizowałabym sobie jej twarz. A kiedy ta twarz patrzy na mnie z odległości metra - czuję się, jakby wszyscy wokół byli moimi znajomymi, a ja widziałabym samych obcych. Jak na pierwszym spotkaniu grupy otwarcia: wszyscy przypinamy karteczkę z imieniem. To się dzieje przerażająco często.
Ania ma nr 101. I co? Zanim przyszła moja kolej, ona zwiedziła 2 inne pokoje, załatwiła swoją sprawę, a ja nadal siedzę. Teoretycznie czynnych jest 5 okienek, w praktyce niby 3, a tak naprawdę to na ogół jedno, bo pozostałe 2 są co chwilę zamykane. Gorzej niż na poczcie!
Samo załatwienie sprawy - 2 minuty. Trafiłam na miłą młodą urzędniczkę (pieczątka na ortezy jest), a nie na typka, który komentował, że "w tych ortezach będzie mi się źle chodziło". No cóż, nawet jeśli źle, to wolę źle niż wcale. Nie jego sprawa.
Wracam inną drogą, bo schodów ruchomych w dół nie ma. W ogóle. Całkiem. Nigdy nie było. Nie że się popsuły - nie wybudowano ich.
Nic szczególnego nie zrobiłam dziś, a do domu wracam o 17. Jeszcze do sklepu. Do jakiego sklepu? Mowy nie ma, marzę tylko, żeby się doczołgać do łóżka.
Coraz gorzej chodzę. Coraz gorzej oddycham. Coraz gorzej połykam. Ale to nic - coraz gorzej myślę, coraz gorzej funkcjonuję poznawczo. Debilizm był kiedyś chorobą, najwyraźniej przetrwał do dziś.
Jutro miała być wycieczka do IPiNu, ostatni dzwonek! Ale przypomina mi się (przez ponad tydzień nie pamiętałam), że mój psychiatra w środy przyjmuje w poradni. Nie będzie go. Nie jadę. Wprawdzie chcę się zobaczyć z Profesorem i obiecałam pogadać z psycholog, ale drugi raz nie pojadę na ten koniec świata (kolejne 2h w jedną stronę; do Wilanowa dziewczyny chodziły pieszo na przepustki!). Więc czwartek. Jutro PZU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.